"Spider-Man:
Daleko od domu" 2019, reż. Jon Watts
Najnowszą
odsłonę przygód jednego z moich ulubionych superbohaterów czekało
nie lada wyzwanie – unieść ciężar jaki zostawił po sobie
„Endgame” i zachować przy tym tożsamość i status bohatera
zwykłych, szarych Nowojorczyków. To co zawsze kojarzyło mi się ze
Spider-Manem, co według mnie należało do jego emploi, to były
właśnie potyczki z bardzo spersonalizowanymi, osobistymi wrogami, a
nie konflikty na skalę kosmiczną, zagrażające całej ziemi, czy
nawet galaktyce. Jak osiągnąć teraz kompromis, gdy nasz kumpel z
sąsiedztwa został wmieszany w największą batalię w historii
całego MCU? Z pewnością jest to trudne. Cholernie trudne. Czy
udało się więc to Jonowi Wattsowi i twórcom „Daleko od Domu”?
Moim zdaniem... nie do końca. Czy to jest zatem kiepski film?
Zupełnie nie. Zdecydowana większość widzów wyjdzie z kina
zachwycona. Ja? Nie do końca. Tłumaczę dlaczego.
Bycie
fanem kinowego uniwersum Marvela stało się pewnego rodzaju religią
i urosło do rozmiarów, których jeszcze 10 lat temu nikt by nie
przewidywał. Wiem, że to mocne nadużycie, ale jestem w sercu tego
zjawiska i do niczego innego nie mogę go porównać, jak to kultu.
Apogeum tego fenomenu nastąpiło w „Endgame”, które nie było
może najlepszym, ale z pewnością najważniejszym filmem w historii
MCU. Zbudowany przez lata epicki standard filmów spod szyldu Marvela
powoduje... dosyć dużo kłopotów takim bohaterom jak właśnie
Spider-Man. Twórcy muszą wychodzić poza strefę komfortu postaci,
stawiać go naprzeciw wyzwaniom, do których zwyczajnie nie jest
przyzwyczajony (albo nie jest do nich rozpisany). Na tym mechanizmie,
dosyć przewrotnie swój koncept oparli twórcy „Far From Home”.
Peter Parker usilnie broni się przed byciem nowym Iron-Manem, stara
się zachować swoją tożsamość, żyć własnym życiem. Nie jest
to jednak możliwe, tak jak nie jest możliwe zachowanie unikalnego
klimatu świata chłopaka z Queens.
Całość
balansuje na granicy wielkiego, epickiego widowiska, którego motorem
napędowym jest Quentin Beck, alias Mysterio,. Jest on swoją drogą
takim symbolicznym mrugnięciem oka do fanów – twórcy jakby
chcieli nam powiedzieć: „Hej, to naprawdę wszystko jest jedną
wielką zgrywą, iluzja, wyluzujcie!”. Jednak, no właśnie, ze
zwykłej, kuglarskiej formy całość znów przeradza się w konflikt
na skalę globalną, światową, której... mam po ostatnich
produkcjach już trochę dosyć. Wszystko tu jest bardzo
schematyczne, przewidywalne do bólu, a niby pozornie wszystko jest
tak jak trzeba, wręcz wzorowo - mamy twist fabularny (swoją drogą
łatwy do rozkminienia, shame on you Marvel!), jest cliffhanger,
akcja momentami pędzi na łeb na szyję, efekty są dopieszczone w
każdym calu, fikcyjny świat przedstawiony, u którego podłoża
jest nasza rzeczywistość, nigdy chyba nie był tak... realistyczny.
Materiał na film idealny. Ale nie na idealny film o
Człowieku-Pająku. Jest tego wszystkiego ZBYT DUŻO. W pewnym
momencie, nie wiem czy to wina IMAX-owego ekranu, ale mój koński
umysł zaczął się lekko wyłączać, efekty się zlewały w jedne
feerie wybuchów, iluzji. Na dobrą sprawę, w głowie nie zostało
mi zbyt wiele scen, momentów wielkiego napięcia, bo było ono
budowane na tej samej płaszczyźnie napięcia. Przypomniał mi się
dawny mój seans „Tranfsormersów” z tymi dinozaurami – nie
mogłem się tam w ogóle skupic na tym co się dzieje, bo od pewnego
momentu non stop nawalanka. Dobrze, w „Far From Home” były może
i momenty zwolnienia akcji, gdzie można było odnaleźć naszego
dobrego znajomego, ale brakowało w nich takiej... radości,
lekkości, chęci poskakania na sieci, puszczenia jakiegoś żartu
przez Petera. Dostrzegłem jedynie pragnienie odcięcia się od
swojej drugiej tożsamości przez bohatera, który przez cały film
jest tylko... zagubiony.
Sprawnie
przeszedłem do tego, czym tak naprawdę zawsze broniły się filmy o
Pajączku, czyli do postaci. Wygrywa tutaj na każdej płaszczyźnie
Zendaya w roli Mary Jane (nie odkrywam tutaj Ameryki, bo większość
z Was też ma takie zdanie). Jest kapitalna, ciekawa i zawłaszczająca
ekran, wróżę jej wielką karierę. Nie spodobało mi się
poprowadzenie wątku Neda, który ginie totalnie w akcji, bywa
wnerwiający. Bardzo ciekawym, dobrze napisanym złoczyńcą jest
Mysterio, ale tutaj nie przekonał mnie do końca... Jake Gyllenhaal.
Faceta absolutnie uwielbiam, za „Night Crawlera” należał mu się
Oscar, ale tutaj był pozbawiony jakiejkolwiek głębi, grał tak
jakby się męczył. Jego wyraz twarzy w każdej nieomal scenie był
sztuczny i papierowy. Motywacja Mysterio to jawna kpina, w pewnych
momentach sam nie wiedziałem, czy jego zachowanie to też nie jest
iluzją. Ginie też Nick Fury, który sprowadzony jest do totalnej
kliszy - bawił mnie tylko w pierwszej scenie pokoju. No i Tomek
Holenderski, który przez cały film jest jakiś... mamejowaty.
Lepszego słowa nie mogłem znaleźć. Sprawdza się to w scenach z
M.J., ich relacja jest bardzo dobrze zbudowana, ale w innych mnie nie
przekonał. Można by było to tłumaczyć jego rozterkami i smutkiem
po odejściu Iron Mana, ale tak naprawdę, oprócz dwóch, czy trzech
scen, ta tęsknota jest... niewyczuwalna. Pozostali bohaterowie
pełnią funkcje tylko i wyłącznie komiczne, zatem nie będę ich
analizował.
Tak
sobie myślę nad podsumowaniem. Wiecie czego mi brakuje w
„Spider-Man: Daleko od domu”? Czegoś, co posiadało „Spider-Man:
Uniwersum” (numer jeden z wszystkich filmów o Peterze Parkerze),
czyli absolutnej miłości do Człowieka-Pająka. W produkcji Jona
Wattsa wyczułem bezgraniczną miłość do MCU, zatem fani nie będą
zawiedzeni, ale ja odniosłem wrażenie, że nie do końca to był
film na przygodach Spajderka, tylko kontynuacja „Avengersów”. Bo
pod tym względem obraz broni się w całej okazałości.
Realizacyjnie to prawdziwe mistrzostwo świata. Jednak ja nie
oczekiwałem wielkiego widowiska, pełnego efektów specjalnych,
miały być one tyko dodatkiem do fajnej, osobistej przygody mojego
ukochanego Pajączka. A najlepsze co dostałem w tej mierze, co
zaspokoiło moją geekowską potrzebę duszy, to sceny końcowe i te
po napisach. Miód i złoto na patyku. Reszta nieco płaska i bardzo
wybuchowa.
Końska
ocena: 6,5/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz