środa, 6 listopada 2019

Delfin w błocie skąpany - recenzja 'Króla"

Znalezione obrazy dla zapytania król netflix

"Król" 2019, reż. David Michod

Bitwa pod Azincourt jest jednym z największych wydarzeń epoki średniowiecza. Stała się inspiracją dla słynnego Willa Szekspira, który napisał dramat inspirowany czasami Wojny Stuletniej i między innymi tą bitwą. Podobno właśnie na polach Azincourt narodził się też słynny, brytyjski podwójny "fuck", którym Anglicy mięli wskazywać Francuzom gdzie ich mają. Podobny plan miał Netflix wobec krytyków, którzy zarzucają włodarzom największej platformy streamingowej, że nie potrafią robić dużych produkcji. Muszę oznajmić, że i tym razem nie do końca im się powiodło. Są jednak na coraz to lepszej drodze. "Król" z rewelacyjną obsadą, świetnymi ujęciami, dobrym klimatem, nie zostanie bowiem klasykiem kina historycznego, ponieważ ugrzązł niczym wojska francuskie i ich Delfin w błocie scenariuszowej mielizny.

Żebym nie wyszedł na ignoranta - rozumiem intencję twórców, którzy chcięli opowiedzieć tę historię niejako z perspektywy zagubionego, oszukiwanego przez dwór Henryka, który dopiero co zasiadł na tronie. Ja naprawdę wyłapałem intencję, że dziwna, bezsensowna podróż wojsk angielskich do Francji to symbol kołomyi jaką w głowie miał nowy król. Wiem, że to zasłona skrywająca dworskie knowania, których ten nie był świadomy. Nie zmienia to faktu, że gdzieś pomiędzy przejęciem tronu, a decyzją o wypowiedzeniu wojny Francuzom, film gubi tempo i napięcie, a my grząźniemy nieco w monotonii i ospałości kiepsko opowiadanej historii. Brakuje tutaj szekspirowskiego axcięcia, ukazania palących namietności, pragnienia władzy i destrukcyjnego jej wpływu na człowieka, który jej doświadczy. Wszystko jest takie... powierzchowne. To mój główny zarzut - całkowite zamulenie emocjonalne i narracyjne, idące w parze z jedną miną grającego główną rolę Chalameta. Naprawdę, w pewnym momencie miałem już dosć jego smutnych, przygnębionych oczu, które tylko kilka razy nabierają na ekranie wigoru. Timothe, możesz lepiej.

To czym się broni "Król", to z pewnością niezwykły pietyzm w oddaniu klimatu i brudu średniowiecza. Nie jest to idealne odwzorowanie tamtego swiata i realió, ale z pewnością jest ono mniej bajkowe w porównaniu do innych produkcji opowiadających o tych czasach. Zarówno stroje, muzyka, jak i zdjęcia tworzą tu ciekawą, zimną aurę, która rzeczywiście trafia do zmysłów. Stąd też podwójna szkoda, że całość traci na pozbawionym emocji scenariuszu. No i irytującym z każdą minutą Chalamecie. Dla przeciwwagi zacznę chwalić innych aktorów tego widowiska. Świetnie pokazał się Robert Pattinson, który udowadnia, że potrafi zagrać różnorodne postacie (ostrzę zęby na "Batmana"). Jego Delfin wzbudza żywe (raczej negatywne) emocje, nie możemy być wobec niego obojętni, tak jak chociażby wobec... Henryka. Aż żal, że go tak mało na ekranie. Drugim wartym pochwały aktorem jest Joel Edgerton, który mocno wszedł w rolę fikcyjnej postaci stworzonej przez Szekspira, czyli Johna Falstaffa. To najbardziej... ludzki z bohaterów filmu, chociaż jeden z niewielu fikcyjnych. Co ciekawe, w tekście dramaturga Falstaff występuje w zupełnie innej roli. Ciekawych odsyłam do lektury klasyki.

Póki co historia kołem się toczy - polityka, tak jak dziś, jest brudna, pełna spisków, knowań i bezpardowonego podpuszczania naiwniaków, a Netflix wciąż ma problem z upichceniem prawdziwego, kasowego hitu na miarę możliwości finansowych, które posiada. Wszystko od lat na swoim miejscu. Szkoda, tym bardziej, że ogladając "Króla" czujemy, że w historii Henryka jest większy potencjał, że ledwie ją liznęliśmy. Żywię nadzieję, ze w końcu się doczekam bezdyskusyjnego netflixowego szlagiera, ponieważ filmowi Michoda nie zabrakło wiele aby być świetnym kinem. Wystarczyło nie ugrząźć w tym cholernym scenariuszowym błocku. Tyle i aż tyle.

Końska ocena: 6,5/10

czwartek, 17 października 2019

RECENZJA - "Joker" The Dancing Claun


Podobny obraz
"Joker" 2019, reż Todd Philipps
Wiem, długo czekaliście na tę recenzję. Jestem Wam winien wytłumaczenie. Tak jak zależało mi na jak najszybszym pogalopowaniu do kina po wakacjach, tak już po seansie wiedziałem, że w nosie mam to, że nie będę z recenzją „na czasie”. Tekst na temat filmu Todda Phillipsa rodził się bowiem w mojej końskiej głowie przez kilka dni. Doszedłem do wniosku, że nie mogę od razu sobie pozwolić na wyplucie wszystkich emocji, całego bagażu, który zostawił we mnie „Joker”. Musiałem sobie ułożyć kilka rzeczy w głowie i je przetrawić. Efekt moich przemyśleń jest różnoraki. Po pierwsze - nie uważam, aby film ukazujący powstanie chyba najbardziej ikonicznego złoczyńcy w historii popkultury był totalnym arcydziełem. Uważam raczej, że to wizja wstrząsająca, mocno dekonstruująca obraz… naszego świata, ukazująca fakt, że wszyscy jesteśmy w społeczeństwie. To jednak przede wszystkim wizja, wobec której nie można przejść obojętnie i niesamowity popis jednego aktora – Joaquina Phoenixa.
Nie mam zamiaru rozwodzić się zbyt długo na temat nawiązań do „Taksówkarza”, „Mechanicznej pomarańczy”, „Króla komedii” (zapomniane dzieło Scorsese), czy innych dzieł, których dłużnikiem jest film Phillipsa. Dla mnie broni się on jako dzieło autonomiczne, niezależne, mocno czerpiące, rzecz jasna, z dorobku gigantów, ale też twardo stąpające na swoich własnych nogach. Fabuła jest tutaj niezwykle prosta i nie możecie się spodziewać jakichś niesamowitych twistów fabularnych i niespodzianek – nie to jest tu najważniejsze. Wszyscy wiemy kim Joker, nikt jednak wcześniej na dużym ekranie (może prócz Tima Burtona) nie ukazał pełnej przemiany i genezy kultowego złoczyńcy. Dlatego Todd Phillips skupia się tutaj na ścieżce, którą kroczy Arthur Fleck, a jest to jedna z najbardziej okrutnych, przerażających i depresyjnych dróg jakie kino mainstreamowi miało okazję zobaczyć. Finał jest każdemu znany – przeistoczenie w króla zbrodni, podkreślane wizualnie i muzycznie (cóż za ścieżka dźwiękowa!).
To co uderza najbardziej w „Jokerze” to obraz Gotham pozbawionego dobrych ludzi. Nie ma tu praktycznie ANI JEDNEGO dobrego człowieka – wszyscy są interesowni, zabiegani, pozbawieni empatii, okrutni, małostkowi. No, może z wyjątkiem karzełka. W tym świecie Arthur Fleck jawi się przez to niemal jako… ostatni sprawiedliwy, co jest przynajmniej niepokojące – nie wiem czy taka polaryzacja jest słuszna/prawdziwa, moralnie poprawna, ale jest jakimś spojrzeniem na społeczeństwo, którym jesteśmy my. Rozumiem, że trzeba odgraniczać kino i rzeczywistość, to nadrzędna rola krytyka, chcę jednak zwrócić uwagę na fakt, że dla niektórych film Thodda Phillipsa może być szkodliwy. Spytacie: dla kogo? Ano dla dzieci do 16-ego roku życia, które nie powinny go oglądać (wiem z doświadczenia, ponieważ moja uczennica udała się na nseans z tatą i zrozumiała wszystko bardzo… niepokojąco i opacznie), oraz dla ludzi nieprzygotowanych na to co zobaczą. To nie jest kino rozrywkowe, ale produkcja głęboko wkraczająca w chory umysł i człowieka, który zderza się z naprawdę straszną rzeczywistością - niczym pociąg ścierający z drewnianą przeszkodą. Jakkolwiek by te starcie nie obracał w śmiech, to deska musi w końcu pęknąć, a drzazgi powbijają się we wszystko co stanie dalej na drodze.
Mówiąc już o śmiechu… Joaquinie Phoenixie, wspaniały, mroczny artysto. Jak Ty to zrobiłeś? Twoja rola to absolutny panteon kreacji filmowych! Ja osobiście nie przypominam sobie aktora, który w każdą scenę wkładałby całego siebie, angażował każdy mięsień i ścięgno, poświęcił tak dużo, aby wywlec… zło. I stworzył cos tak wielkiego. Nie od dziś wiadomo, że to czarne charaktery pociągają widzów najbardziej. To właśnie w tej mierze najbardziej kuleje świat Marvela – brakuje mu czarnych charakterów z krwi i kości. Dlatego Thanos wydawał się nam świetnym antagonistą, bo jego nieomal biblijny (patrz potop, czy historię Sodomy i Gomory), plan ratowania świata… miał swoje racje. Phoenix stanął przed nie lada wyzwaniem – zmierzenia się z kreacją Heatha Ledgera, zbudowania czegoś nowego. Czy mu się udało? Oj, tak! Śmiem twierdzić, że uczeń… nie dokończę jednak tego zdania. Znów zapytacie: dlaczego? Nie dla uwielbienia dla kreacji zmarłego aktora. Uważam o prostu, że Joker Ledgera i ten Phoenixa to dwie zupełnie inne postaci, ukazane w kompletnie różnych momentach i światach, pozornie tylko umieszczonych w Gotham. Klaun z „Mrocznego Rycerza” to pies spuszczony ze smyczy, anarchista, który chce udowodnić, ze świat jest zły, a Batman jest taki jak on. Uważa, że wystarczy tylko pochnięcie, aby świat zaczął plonąć. W tamtym czasie Christopher Nolan nie mógł przekroczyć pewnej granicy, które wyznaczało kino mainstreamowe i nie pozwolił wygrać Jokerowi. W filmie Phillipsa sytuacja jest odmienna – to Arthur jest rzucony w zły świat, on już płonie i to on sprawia, że Fleck staje się szaleńcem i mordercą. Joker tu wygrywa i obnaża naszą zgniliznę. Czy prawdziwą? Pozostawiam tę ocenę widzowi. Każdy z nas ma inne doświadczenie. Pamiętajcie, że od początku jest on chorym człowiekiem. 
„Joker” to film niesamowicie ciężki, zaskakująco mocny i ukazujący nam prawdziwego geniusza aktorstwa – Joaquina Phoenixa, budującego nam rolę totalną, nie dającą się zapomnieć. Jest to jednak też produkcja, która nie zaskakuje fabularnie, jest czasem zbyt dosłowna, mówiąca o swoim przesłaniu zbyt łopatologicznie. Szczególnie w ostatnich scenach. „Joker” będzie mi się też jawił jako film, do którego chyba nie będę często wracał, ponieważ obawiam się tego, co zostało w nim ukazane. Trafi do mojej osobistej grupy, gdzie znajdują się m.in. „Pogorzelisko”, „Funny Games”, czy „Requiem dla snu” – filmów przeze mnie bardzo cenionych, ale tak okrutnych, że nie chcę do nich wracać. Ich obrazy widzę przed oczami po dziś dzień, a widziałem je tylko raz. Czy „Joker” wart jest zatem polecenia? Tak. To produkcja, na którą musicie iść do kina, ale powinniście być na nią przygotowani. To nie jest film dla każdego. Do dziś w uszach mam śmiech na sali w scenie z karzełkiem. Ja siedziałem przerażony i osłupiały, a inni się śmiali… A Joker tańczył. A jak klaun tańczy, to źle się dzieje ze światem.

Końska ocena: 8,5/10