środa, 5 grudnia 2018

Muzyka, muzyka i życie - recenzja „Narodziny gwiazdy”

Obraz może zawierać: 1 osoba

[RECENZJA]📽🎞
„Narodziny gwiazdy”

Trudno mi na świeżo napisać coś o filmie Bradleya Coopera. Jest to jeden z tych filmów, które żerują w sposób dosyć nachalny na emocjach. Chciałbym wypluć coś szczerego i podzielić się jednocześnie na chłodno i po swojemu. Spróbuję, póki wszystko jeszcze we mnie tkwi.

Jedno jest pewne - nie można obok "Narodzin gwiazdy" przejść obojętnie. Pozostaje w głowie i w gdzieś głebiej. Może to sama muzyka, ale mimo wszystko to już ogromny sukces Bradleya Coopera. Nie będę Was oszukiwał - film w wielu momentach trafił prosto w moje końskie serducho, chociaż... pewnie nie wtedy, kiedy chcieliby tego twórcy. „Narodziny gwiazdy” to twór nieco nierówny i momentami dziwnie umotywowany, drażniący. Poprzez szczerość przekazu, prawdziwe ukazanie wielu emocji, czasem niestety przebija się jakaś nutka fałszu. 

Początek filmu  (do momentu zmiany tonacji i nastroju na bardzo dramatyczny) zdecydowanie predestynuje do miana prawdziwego dzieła - muzyka, gra aktorska głównej pary, chemia, prowadzenie akcji i napięcie są tutaj zbudowane rewelacyjnie. Potem jednak jest nieco gorzej. W późniejszych aktach motywacje, działania bohaterów, ulegają dziwnej, niezrozumiałej dla mnie degradacji i moim zdaniem nie za bardzo wpisują się w psychologię postaci. Ally podąża tak dziwną, jawnie fałszywą drogą kariery, że aż się pukałem kopytem w czoło, czy rzeczywiście tak nagle może być tak tępa, mając na uwadze to jak była zaprezentowana na początku. Chyba, że zamiarem twórcy było ukazanie jej jako obłudnej, pazernej na sławę karierowiczki. Nie sądzę by jednak tak było. Na początku biła z niej przecież taka prawdziwość, świadomość tego co jest piękne, artystyczne i ważne. I nagle jej wartości gdzieś tam ulatują. Mam być głupim pustakiem? Dla sławy, nagród i pieniążków? No pewnie. W tym samym momencie Bradley zaczyna trochę zachowywać się jak... taki mięczak. A był to twardy, charakterny, oldskulowy muzyk, który chodził własną, tragiczną, ale własną drogą. Pytanie: dlaczego tak się dzieje? Dlaczego tak nagle zabrakło mu zęba, charakteru, by mocniej, dosadniej walczyć o osobowość, charakter siebie i ukochanej? Jest to dziwne mając na względzie to, co ukazuje nam ta postać początkowo - pazur, odwagę, upartość i pragnienie wolności. I to pomimo ewidentnych problemów z jakimi sie boryka od lat. W pewnym momencie wszystkie te cechy gdzieś zanikają. Wkrada się fałsz. Zarówno w logice, jak i relacjach między bohaterami. Nie trafiło to do mnie. Zwyczajnie. 

Końcówka była mocna, dobrze zrealizowana, ale nie dała mi tyle satysfakcji w obliczu wcześniejszych niespójności. To jest mój największy zarzut wobec "Narodzin gwiazdy". A wynika on z emocji, które ten film dawał. Dobrze natomiast jest ukazany brutalny świat show-biznesu. Obrzydliwy i krępujący. Chociaż muszę powiedzieć, że znów odnoszę się tu do pierwszej części filmu. Moim zdaniem trochę po macoszemu potraktowano bohaterów drugoplanowych (szczególnie szkoda, że tak mało jest brata głównego bohatera granego przez genialnego Sama Elliotta) - inne postacie gdzieś tam są, wydają się ważnymi elementami akcji, ale tylko pozornie. 

Na sam koniec muszę zdradzić, która scena wzbudziła we mnie dawno nieodczuwalne emocje, chwyciła prosto za końskie serce - to pierwszy wspólny koncert Ally i Jacka. To było tak niesamowite doznanie, jako widz poczułem to napięcie i ekstazę jaką wywołuje scena. To co się tam zbudowało było esencją kina. Jedna z lepszych scen jakie widziałem w życiu. Serio. Tylko dla niej warto już udać się na „Narodziny gwiazdy”. Po seansie jak się włączy wiadomy utwór, to wszystko wraca do widza.
Wspaniałe. 👏🏻

Końska ocena: 7,5/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz