czwartek, 29 marca 2018

Wymykając się schematom - "Trzy Billboardy za Ebbing Missouri"

Trzy Billboardy za Ebbing Missouri (2018), reż. Martin McDonagh

Podobny obraz

Mnóstwo nagród, laury uznania i sława - to wszystko towarzyszyło twórcom i aktorom Trzech Billboardów w ciągu ostatnich paru miesięcy. Publiczność była jednak podzielona - jedni uważali tę produkcję za wielkie kino, inni za pozbawioną wartości wydmuszkę. Mówiąc szczerze, specjalnie nie czytałem przed seansem żadnych recenzji (jak mi się to udało?!), a że nie przepadam też za otoczką oscarową, dlatego postanowiłem przekornie, że wybiorę się na jednego z tegorocznych tryumfatorów (czy aby jednak na pewno?), jak wszystko ucichnie. Obejrzałem w końcu film Martina McDonagha w ciszy, spokoju, w niemal pustym kinie. Obejrzałem i się nie zawiodłem. Jako szczery zwierz, muszę wam przyznać, że Trzy Billboardy za Ebbing Missouri, trafiły wręcz idealnie w mój gust - nie oczekiwałem tutaj historii z przesłaniem, nie na to nastawiali mnie twórcy (serwując chociażby takie, a nie inne zwiastuny). Miałem ochotę na kino z wyrazistymi, mocnymi postaciami, nieszablonową historią. I to otrzymałem. I to jak bardzo!

Znalezione obrazy dla zapytania "Trzy Billboardy za Ebbing Missouri"

Sądzę, że kluczem do zrozumienia idei filmu jest... brak klucza. Już wyjaśniam o co mi się w tej końskiej łepetynie rozchodzi, a zrobię to za pomocą anegdoty z samego seansu: jest scena, w której pijany Jason (Sam Fuckin Rockwell) siedzi samotnie w barze. Mówię wtedy do Klaczy: "teraz złapie mordercę, zobaczysz". Ukontentowany patrzę, jak główny antagonista (?), bierze się do roboty. Nie chcę spoilerować, ale Ci co widzieli dobrze wiedzą co się wydarzyło dalej. Zabierającym się dopiero za film powiem tyle: uwierzcie mi, nie spodziewacie się finału tej sytuacji. Wtedy doznałem olśnienia - złapałem, zrozumiałem, pojąłem i rozkminiłem ideę twórców Trzech Billboardów! Otóż w kinie pełnym schematów, szablonów i klisz, postanowili nam zagrać na nosie i stworzyć film, który po prostu nie jest do przewidzenia. Martin McDonagh niczym zając zwiewający za ogarami, zwodzi nas, oszukuje i daje fałszywe tropy. Przy czym bawi go to niemiłosiernie. Z tej ucieczki wyrasta jednak coś niesamowitego - obraz... o życiu. O życiu, które jest zazwyczaj gówniane, zaskakujące i nieprzewidywalne. O życiu, które nie można wsadzić w jedną szufladkę o nazwie [dramat], [komedia], czy [kryminał]. Dlatego też postawiłem wcześniej znak zapytania przy słowach "główny antagonista" - w rzeczywistości w Ebbing Missouri nie ma takich. Wszyscy mają coś za uszami, w mniejszym, lub większym stopniu. Nie ma tu jednoznacznie złych i dobrych. Nie bez kozery przychodzą tu na myśl bohaterowie Pulp Fiction, czy Trylogii Dolarowej. Są to kontynuatorzy ich dziedzictwa. Jest tylko jedna rzecz, której oczekują mieszkańcy Ebbing - sprawiedliwości. Bo właśnie sprawiedliwość, jest drugim słowem kluczowym, które pomaga pojąć sens tego filmu. Może sama historia nie przekazuje nam jakichś wysublimowanych wartości, ogólnego moralizatorskiego przesłania, ale jak żaden obraz ostatnich lat, ukazuje nam to, jakie może być i jest życie. W swojej przypadkowości jest w jakimś stopniu... sprawiedliwe. Mówię już jak Joker...

Znalezione obrazy dla zapytania "Trzy Billboardy za Ebbing Missouri"

Osobny akapit należy się samej grze aktorskiej. Nie chcę się jakoś specjalnie rozwodzić nad Frances McDormand, która w roli Mildred Hayes jest po prostu kapitalna (dawno nie było takiej bohaterki w kinie masowym), czy też nad Samem Rockwellem dającym popis genialnego, zróżnicowanego aktorstwa. Warto bowiem zwrócić, moim zdaniem, uwagę na postacie drugo i trzecioplanowe. Woody Harrelson, Peter Dinklage, czy Caleb Landry Jones, dali niezbędne tło i weszli w swoje postacie brawurowo, bo bez zbędnego nadęcia. Popisywanie zostawili Frances i Samowi, którzy prawdziwie szaleją przed kamerami. A co do kamer, ich praca połączona ze świetną muzyką, to też absolutny majstersztyk! Kompozycja przesmaczna!

Trzy Billboardy za Ebbing Missouri to film pozornie lekki, bezpretensjonalny, który tak jakby przy okazji, jest... arcydziełem. Sądzę, że Martina McDonagha spokojnie możemy też nazwać ostatnim z Braci Coen, a o jego dziele studenci filmoznawstwa będą mówić za 20 lat, jako o klasyce kina amerykańskiego wyłamującego się schematom. W przeciwieństwie do filmu o miłości pewnej kobiety do humanoidalnej ryby. Dawno bowiem nikt nie zrobił tak dopracowanego filmu w kwestii... niefrasobliwości i przypadkowości. Udało się to panu, panie McDonagh. Naprawdę się udało!

Końska ocena: 9/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz